czwartek, 20 grudnia 2012

Co w „Kukbuku” bulgocze?

„Kukbuk – magazyn kulinarny”
Długo zbierałam się do napisania tej recenzji... I nadal do końca nie wiem, jaką ocenę powinnam wystawić. Pierwsze skojarzenie po lekturzeKukbukato wielki elegancki kociołek, w którym wrze smakowity bulion pełny rozmaitych jakościowo dodatków. Nawet jeśli całokształt nie do końca przypadnie wam do gustu, to na pewno wyłowicie coś dla siebiealbo kawałek gęsiny, albo piękne zdjęcia, nutę lodowego cydru lub dizajnerskie kuchenne gadżety. A może jednak czekoladę do picia i wołowy ogon? Cieszę się, żeKukbukpowstał. Zaintrygował mnie na tyle, że szybko zdecydowałam się na prenumeratę. Jest ładnie wydany, jasny, czysty. Dobrze rokuje na przyszłość. Przy pierwszym zetknięciu wydaje się maksymalnie dopieszczony. Ale, niestety, jest kilka drobnychale”...

Ponieważ magazyn kulinarny „Kukbuk” ukazał się po „Smaku”, trudno uniknąć porównań. Ta recenzja jest więc także swego rodzaju przypisem do tekstu o „Smaku”. „Kukbuk” jest cięższy, ma nieco większy format i trudniej czyta się go w podróży czy nawet siedząc wygodnie w fotelu. Najlepiej rozłożyć go na stole. Może pomogłaby sztywniejsza okładka? Papier jest gładki i lśniący, dzięki czemu wszystkie pyszne zdjęcia mają mocno nasycone kolory. Dużo tu jasności. Całość pod względem składu, doboru barw i estetyki fotografii prezentuje się bardzo przyjemnie. Po prostu miło się „Kukbuka” przegląda. „Smak” też przegląda się miło, ale nieco inaczej. Jest ciemniejszy i bardziej rustykalny, mniej oczywisty. Uwielbiam jego matowy papier, ale w „Kukbuku” takie rozwiązanie by się nie sprawdziło. Każdy z tych dwóch magazynów ma swój indywidualny styl, choć opowiada o podobnych rzeczach. Będę czytać oba, ponieważ nie potrafię zdecydować się na wybór jednego. Zresztą dlaczego miałabym to robić? Kwartalnik czy dwumiesięcznik nawet w cenie 22 zł nie jest aż tak dużym wydatkiem. Zaczęłam trochę od końca, a miałam przecież napisać, co w „Kukbuku” bulgocze...

Wnętrze magazynu, Keret i Swedeponic
Na okładce widzimy zgrabną kobiecą sylwetkę odzianą w granatową suknię (zapewne suknia ta stała się już obiektem westchnień niejednej czytelniczki). Powyżej błyszczy złota literka B w tytule, a poniżej, wśród cebulek i żurawiny, na srebrzystej tacy pręży się jadalna bohaterka pierwszego numeru, czyli gęś, tu akurat pieczona. Okładka jest zachwycająca! Pod względem marketingowym strzał w dziesiątkę. Trudno nie wyjść z takim cacuszkiem z salonu prasowego lub księgarni. Co dalej? Niestety, dużo, bardzo dużo reklam. Wiem, że reklamy muszą być, bo dla wydawców czasy są teraz trudne (choć kiedy takie nie były?), ale żeby aż tyle... I czy w ekskluzywnym magazynie kulinarnym nie można było lepiej ich dobrać? Nie mam nic przeciwko reklamie dobrej restauracji, kawy albo kuchennego sprzętu, nawet jeśli nigdy nie będzie mnie stać na jego zakup. Ale samochód, stacja radiowa, portal aukcyjny, akcesoria dla dzieci, perfumy i kosmetyki? Naliczyłam tu aż dwadzieścia siedem reklam (na stronę lub dwie). W „Smaku” było ich tylko osiem, w „Monitor Magazine” dziewięć. Dlaczego w „Kukbuku” taka obfitość? I dlaczego tak nietrafione tematy? Płyn do mycia naczyń i tabletki do zmywarki niby pasują, podobnie herbaty, ale jakość tych reklam – pod względem graficznym i produktowym – pozostawia wiele do życzenia. Jest tylko jedna perełka. Prawdziwe cudo, które w innej odsłonie pojawiło się także w „Smaku”. Reklama firmy Swedeponic, polskiego producenta świeżych ziół, która wygląda jak integralna część całości – jeden ze smakowitych przepisów z pięknym zdjęciem i nasyconymi kolorami. Gratulacje dla pomysłodawcy – takich reklam mogę oglądać więcej. Telewizorom i aptekom w magazynach kulinarnych mówię stanowcze nie!

Wnętrze magazynu, Zimowy plon
Kiedy już przebrnęłam przez trudny początek (szesnaście stron, z czego aż dziesięć z reklamami), zaczęłam szukać czegoś do czytania. Cały magazyn został podzielony na trzy części: śniadanie, obiad, kolacja. Każdą część poprzedzają oryginalne grafiki autorstwa Oli Niepsuj. Na początek „Zimowy plon”, o buraku, imbirze, jarmużu i wanilii. Oprócz pięknych zdjęć znajdziecie tu przykłady różnych zastosowań wymienionych produktów, właściwości lecznicze, ciekawostki, porady dotyczące doboru alkoholi oraz odnośniki do przepisów. Krótki, zgrabny materiał. W sam raz na śniadanie. Dalej znajduje się świetny felieton Macieja Nowaka „Ekofrajerzy”, pastwiący się nad coraz modniejszymi sklepami eko, których klienci przepłacanie lub nabijanie w butelkę przyjmują z radością, a nawet czują się dzięki temu lepsi od innych. Później kilka śniadaniowych przepisów znanych blogerek i propozycje ekonomicznego wykorzystania w kuchni kilku prostych składników („Kupuj mniej, jedz więcej”). Zaprezentowaną w tym miejscu tartę cytrynową na pewno niedługo wypróbuję. Przydatny i ciekawie napisany jest test czekolad do picia. Mam nadzieję, że w przyszłości takich testów będzie w „Kukbuku” więcej.

Wnętrze magazynu, przepisy blogerek na śniadania
Dużo gorzej prezentują się dwa teksty reklamowane na okładce. Rozmowa z Etgarem Keretem jest dość... sztywna. Nie wiem czy to wina samego pisarza, czy też pytającej. Nie wiem też, czy w magazynie kulinarnym należy publikować wywiad z kimś, kto śni tylko o ziemniakach i fasoli, a ostatecznie stwierdza: „w gruncie rzeczy jedzenie mnie nie interesuje”. Natomiast materiał zatytułowany „W kuchni z Maciejem Z.” to zbiór kilku zdjęć z krótkimi podpisami. Jest Maciej Z. (Zakościelny) przy uchylonej lodówce i Maciej Z. siedzący na podłodze z talerzem. Jest skromne wnętrze lodówki i talerzyk z tatarem, którego podobno Maciej Z. lubi, jest też jego rower, głośnik, rękawice bokserskie, lampa oraz bibeloty wyjęte z kieszeni. Mało kulinarnie. Na kolejnej stronie infantylna zabawa pytanie-odpowiedź (Łagodnie czy na ostro? Zależy o co pytasz). Takich rzeczy wolałabym w „Kukbuku” nie widzieć. Trzeci okładkowy wywiad, z Maxem Cegielskim, wypada trochę lepiej. Jest dłuższy, bardziej treściwy, choć też nie porywa. Mam wrażenie, że zarówno w „Kukbuku”, jak i w „Smaku” niemal wszystkie wywiady są na średnim poziomie. Zbyt powierzchowne. W „Monitor Magazine” można znaleźć ciekawsze, rzeczowe rozmowy, ale na zupełnie inne tematy (biznes, design). Kulinarne wywiady zdecydowanie potrzebują poprawy jakości.

Wnętrze magazynu, przepisy na gęś
Jest w „Kukbuku” tekst o muzyce i filmie, jest także o książkach z kulinarnym wątkiem. Ale podobnie jak w „Smaku”, królują tu książki angielskojęzyczne (cztery z sześciu prezentowanych). Dlaczego? Jeśli teksty w całym magazynie napisane są w języku polskim, dlaczego z uporem maniaka poleca się angielskojęzyczne książki? Nie mam nic przeciwko, rozumiem wartość lektury oryginału i problem niskiej jakości tłumaczeń. Jednak kiedy proporcje są tak wyraźnie przesunięte na niekorzyść naszych autorów lub choćby polskich przekładów, zaczynam się nieco irytować. Dobrze wiem, ile wspaniałych książek czeka na pokazanie światu, bo sama mam półki uginające się coraz bardziej pod ich ciężarem. Skoro redakcja promuje rodzimą gęsinę, może warto i do literatury podejść podobnie? Wszak Polacy nie gęsi...

Ale żeby nie było zbyt malkontencko, zachwycę się artykułem zatytułowanym „Jabłkowy sad”. Dowiedziałam się dzięki niemu o istnieniu cydru lodowego. Twórcą tego specjału jest Christian Barthomeuf, który zimą zbiera zamarznięte jabłka i produkuje z nich wspaniały napitek. W końcu coś nowego i zaskakującego! Moja pierwsza reakcja: muszę spróbować zrobić cydr lodowy sama. Potem jednak ochłonęłam i doszłam do wniosku, że może lepiej zostawić to panu Christianowi. Tego rodzaju smaczków jestem spragniona. Albo takich materiałów jak „Dotknij mnie”, gdzie kucharze lubiący dotykać produktów, niczym filmowa Amelia (i ja także!), w czerni i bieli prezentują swe piękne, wytatuowane ciała. Z zainteresowaniem przeczytałam też felieton Agaty Wojdy „Wygęgani”, o tym, jak to gęsina zaczyna robić się modna. Jest tu również ciekawy tekst o gęsi Białej Kołudzkiej i materiał zatytułowany „Grudniowe rytuały” o piernikach dawnych i współczesnych.

Wnętrze magazynu, przepisy na kaca
Zatrzymuje moją uwagę genialny rozbiór gęsi według Oli Niepsuj, propozycje świątecznych stołów (koniecznie do wypróbowania przepis na barszcz wigilijny z sokiem z czarnej porzeczki), infografika z liczbą kilometrów, które muszą przebyć do nas różne ryby, ciekawy przepis na chowder z łososiem i wędzonym pstrągiem z materiału „Kiedy wokół biało” i zaskakujący graficznie „Kac jak tyranozaur”. Różne dziwne stwory biegają po stole lub taplają się w jedzeniu. A obok nich znajdziecie podane z humorem przepisy na powrót do formy po alkoholowym szaleństwie (np. ostra soczewica po ostrej zabawie albo pozole z Meksyku – zemsta Majów na toksynach). Materiałów jest tu oczywiście dużo więcej, nie sposób o każdym napisać. Na szczęście wszystko zostało ujęte w spisie treści, więc łatwo można odnaleźć interesujący nas w danej chwili tekst.

Wnętrze magazynu, kolejna porcja przepisów
W „Kukbuku” znajdziecie aż 64 przepisy, czyli prawie trzy razy więcej niż w „Smaku”. Wspomniałam już o recepturach, które zapisałam sobie do wypróbowania – tarta cytrynowa, barszcz czerwony z sokiem porzeczkowym oraz chowder z rybkami. Niewiele, ale może akurat ten numer nie trafił w mój gust... Przy każdym przepisie znajdują się oznaczenia dotycząc czasu przygotowania, liczby porcji, ewentualnego użycia nabiału lub konkretnego rodzaju mięsa. Jest także ikonka dla dań wegetariańskich. Cieszy mnie to, że tak ważne miejsce zajmują tu blogerki. Miło czyta się na papierze teksty i przepisy osób znanych tylko z komputerowego monitora. Ileż wspaniałych autorów czeka jeszcze na odkrycie! Teraz każda blogerka (tudzież bloger) uśmiecha się do swojego egzemplarza „Kukbuka” i myśli o tym, że być może kiedyś i jej tekst lub zdjęcie pojawi się w prawdziwym kulinarnym magazynie. Bardzo sympatyczna wizja, dzięki której czytelnicy zapewne mocniej zżyją się z „Kukbukiem”.

Nadal nie wiem kto wygrał – redakcja „Smaku” czy „Kukbuka”. Chyba zostanę przy wymijającym remisie... Oba magazyny warto poznać; są ładnie wydane, mają ciekawe, choć nieco inne w charakterze zdjęcia. Zdarzają się teksty-perełki, materiały poprawne i trochę niedopracowane, nie do końca przemyślane. Mam nadzieję, że z każdym kolejnym numerem będzie lepiej. Cały czas mam wrażenie, że ze „Smaku” zapamiętałam więcej treści, więcej rzeczy mnie zainteresowało. Ale może wynika to z faktu, że był pierwszy i to nim właśnie nasyciłam głód porządnej prasy kulinarnej? Może od młodszego oczekiwałam więcej? A może poszłam złą drogą i w „Kukbuku” zamiast dostrzegać tylko zachwycające strony, „uczepiłam” się nieszczęsnych reklam i słabych okładkowych wywiadów? Plus na pewno należy się „Kukbukowi” za stronę graficzną, śliczne zdjęcia, szczegółowy spis treści i różnorodność materiałów. I oczywiście za promowanie kulinarnej blogosfery.

Życzę sobie w Nowym Roku bardziej merytorycznych i wyczerpujących wywiadów, więcej takich tekstów, jak „Ekofrajerzy”, „Jabłkowy sad” czy „Wygęgani”, więcej polskich tytułów książek. Chciałabym, aby „Kukbuk” nie był tylko modną błyskotką, którą chłonie się w euforii od razu po zakupie, a później porzuca. Chcę do niego wracać jak do najlepszych kulinarnych książek i filmów. I chcę mieć podczas lektury gęsią skórkę! Takie mam życzenia nowonumerowe.


Kukbuk – magazyn kulinarny”, 1/2012 (grudzień-styczeń), 200 s., cena 15 zł.

Więcej o „Kukbuku” na oficjalnej stronie: www.kukbuk.com.pl.